Pierwsza, wrześniowa debata portalu KRN.pl odbyła się pod hasłem Program „Rodzina na swoim" a sytuacja na rynku mieszkaniowym w Krakowie i innych miastach Polski. Wnioski płynące z debaty są niezwykle ciekawe. Wydaje się, że dynamiczny rozwój programu „Rodzina na swoim” to już przeszłość.
Pierwsza, wrześniowa debata portalu KRN.pl odbyła się pod hasłem Program „Rodzina na swoim" a sytuacja na rynku mieszkaniowym w Krakowie i innych miastach Polski. Wnioski płynące z debaty są niezwykle ciekawe. Wydaje się, że dynamiczny rozwój programu „Rodzina na swoim” to już przeszłość. Coraz mniej osób decyduje się na to rozwiązanie. Jednym z głównych powodów jest polityka banków, które drastycznie zwiększyły koszty kredytów z dopłatą. Wiele wskazuje na to, że przyczyny tego stanu rzeczy są nie tylko natury biznesowej (wysokie marże banków), ale być może również politycznej. Choć przy tej okazji należy zaznaczyć, że brakuje zapisów, które poskromiłyby zachłanność banków udzielających kredytów w ramach programu „Rodzina na swoim”. Czy więc splot niekorzystnych czynników może zagrażać dalszej egzystencji całego systemu dopłat? Na to i na kilka innych ważnych pytań odpowiadali zaproszeni przez KRN eksperci.
KRN media, firma będąca od lat wydawcą mediów branżowych rynku nieruchomości, m.in. dwutygodnika „Krakowski Rynek Nieruchomości” i portalu KRN.pl wyszła z inicjatywą organizowania cyklicznych spotkań na temat rynku nieruchomości. Spotkania te, w formie debat eksperckich, mają służyć przekazywaniu rzetelnych, fachowych i aktualnych informacji dotyczących najważniejszych tematów z rynku mieszkań i domów.
Poniżej prezentujemy zapis debaty.
Bartłomiej Burejza (Portal KRN.pl): Jakim zainteresowaniem cieszy się program „Rodzina na swoim”?
Aleksander Paszyński (Dom kredytowy NOTUS): Całość akcji kredytowej w ramach „Rodziny na swoim" to ponad 3 miliardy złotych udzielonych kredytów. Jednak ewidentnie widać, że przez ostatnie miesiące mamy do czynienia raczej z tendencją spadkową. Nie wiem, czy ma ona związek z okresem wakacyjnym, czy może te najbardziej atrakcyjne mieszkania, kwalifikujące się do programu, po prostu zniknęły zrynku.
W tym roku cały rynek kredytów rósł, nawet w miesiącach wakacyjnych, a jeżeli chodzi o „Rodzinę na swoim", to obserwujemy wyraźny spadek. Zobaczymy, jaka będzie sytuacja w kolejnych miesiącach. Niewykluczone, że w skali globalnej czy w skali kraju te najciekawsze mieszkania, które kwalifikowały się do programu, zostały już przez rynek wchłonięte.
Tytus Misiak (Stowarzyszenie Budowniczych Domów i Mieszkań): Stowarzyszenie [Stowarzyszenie Budowniczych Domów i Mieszkań – red. KRN.pl] mocno włączyło się w ocenę braku równowagi w zakresie dostępu do kredytu z dopłatą w różnych miastach Polski. Najważniejszym dla nas porównaniem jest limit ceny metra kwadratowego w Krakowie i Poznaniu. Jeżeli w Poznaniu do programu kwalifikują się mieszkania do 7200 zł za m kw., to w Krakowie jest to suma 5340 zł za m kw. To rozrzut prawie 40 proc., który nie ma żadnego uzasadnienia. A przecież w Krakowie ceny są wyższe niż w Poznaniu.
Na dodatek liczba udzielonych kredytów w Krakowie w pierwszym półroczu br. była większa niż w Poznaniu. Wynika to z tego, że w Poznaniu bardzo mało się buduje. Poznaniacy nie są już nawet w stanie korzystać z programu. W Krakowie w tym okresie oddano trzy raz więcej mieszkań niż w stolicy Wielkopolski.
W przypadku programu „Rodzina na swoim" widzę dwa zasadnicze mankamenty. Po pierwsze – wskaźnik określający, do jakiej ceny mieszkania w danych miastach kwalifikują się do programu. Tak naprawdę to koszty budowy metra kwadratowego dałoby się oszacować w skali kraju i ewentualnie – z przyczyn uzasadnionych wskaźnikowo – rozróżnić aglomeracje, powiaty, zaścianki. Drugim mankamentem tej ulgi jest, że nie uwzględnia zamożności korzystających z niej klientów, nie jest de facto skierowana do osób potrzebujących pomocy w zakupie mieszkania. To dziwne, ponieważ nie spotkałem się nigdzie z jakąś ulgą czy dotacją państwową, która nie uwzględnia dochodowości.
Bartłomiej Burejza: Próbowaliśmy zaprosić przedstawiciela wojewody małopolskiego, który wypowiedziałby się na temat ogłaszanego wskaźnika. Nie udało się, ale dostaliśmy za to pisemne stanowisko dotyczące tegoż wskaźnika. Pozwolę sobie przytoczyć kilka zdań, mianowicie: „(...) wskaźnik jest obliczany na podstawie twardych liczb, głównie danych z GUS, cenników budowlanych”. Dalej czytamy: „Przedsiębiorcy budowlani na spotkaniu z wojewodą sami przyznali, że ankiety z GUS wypełniają niezbyt starannie”. Pismo kończą następujące słowa: „Proszę też pamiętać o tym, że program „Rodzina na swoim" to pewna forma pomocy od państwa i dlatego też obejmuje mieszkania tańsze, mniejsze i dalej od centrum. Byłoby wręcz niemoralne, gdyby całe społeczeństwo fundowało obywatelom obszerne apartamenty w dobrych lokalizacjach”. Nie wiem, jak mam odczytywać to zdanie, ponieważ można dojść do wniosku, że np. w Poznaniu sytuacja jest niemoralna, blisko 90 proc. mieszkań kwalifikuje się do programu.
Tytus Misiak: Kraków ma pewną specyfikę, jeżeli chodzi o rynek mieszkaniowy. Warszawa opanowana jest w większości przez duże firmy deweloperskie. Jest oczywiście także sporo małych inwestycji deweloperskich, ale trzon budownictwa stanowią takie firmy, jak Dom Development czy J.W. Constructions. Duże firmy potrafią liczyć koszty inwestycji w długim czasie, rozkładać te koszty i kumulować je w okresach wieloletnich. W Krakowie, jak sami wiemy, ten rynek jest bardzo rozdrobniony i dopiero w latach 2006-2007 zaczęli pojawiać się gracze zagraniczni lub większe firmy, które mają odpowiedni sposób prowadzenia inwestycji. Jednak ok. 120 deweloperów to firmy, które mają własne siły wykonawcze i nie do końca te wszystkie koszty odpowiednio dzielą. W Krakowie faktycznie obliczenia kosztów były zaniżone, bo nie sięgały do początków, m.in. zakupów gruntu i projektowania i wszystko, co się działo przez 3-4 lata prowadzenia inwestycji. Działy księgowe często nie kumulowały tych kosztów.
Bartłomiej Burejza: No właśnie. Ale mamy jeszcze w tym momencie rynek wtórny, duży zasób mieszkań. Jak wygląda sytuacja z punktu klientów, którzy chcą nabyć takie mieszkanie?
Armand Podczerwiński (Pośrednictwo nieruchomości INDEPRO): Zebrałem wszystkie informacje, jakie są dostępne w naszej firmie, rozmawiałem ze wszystkimi naszymi pośrednikami, przeglądałem nasz system. Ciekawe jest to, że my jako firma nie zwracaliśmy uwagi na program „Rodzina na swoim" do początku kwietnia, kiedy ta stawka była jeszcze niższa. Większa liczba mieszkań zaczęła się kwalifikować do programu dopiero od początku II kwartału 2009 r. W okresie maj-czerwiec w naszej ofercie mieliśmy ok. 12 proc. mieszkań, które spełniały warunki „Rodziny na swoim". Potem z miesiąca na miesiąc ten udział spadał i w tej chwili, z mniej więcej 1000 ofert, ok. 6,5 proc. spełnia warunki programu.
Bartłomiej Burejza: Dlaczego ta liczba spadła? Czy te mieszkania zeszły z rynku?
Armand Podczerwiński: W mojej opinii spadła z tego względu, że mieszkań tych nie przybywa. Co jest jeszcze istotne, przeglądnąłem, że spośród wszystkich transakcji, które przeprowadziliśmy w ciągu ostatnich 3 miesięcy w naszej firmie, 20 proc. są to transakcje, które mogłyby być zakwalifikowane do programu „Rodzina na swoim". Mówię mogłyby, ponieważ my nie śledzimy, w jaki sposób nasi klienci finansują zakup takich nieruchomości, a nawet jeżeli, to nie gromadzimy takich danych. Natomiast na podstawie rozmowy z 20 pośrednikami zajmującymi się sprzedażą nieruchomościami w naszej firmie, mogę stwierdzić, że wszystkie te osoby podzielały jeden pogląd – coraz mniej osób interesuje się programem „Rodzina na swoim". Ja bym nie powiedział, że ten program umiera, ale jednak te osoby, które miały z niego skorzystać, w dużej mierze zrobiły to wcześniej. W momencie, kiedy tych mieszkań jest mniej, klienci weryfikują swoje oczekiwania i szukają niejednokrotnie mieszkań droższych.
Bartłomiej Burejza: Jak wygląda ta sytuacja z punktu widzenia pośrednictwa finansowego?
Konrad Mitręga (Private Brokers): Moi przedmówcy poruszyli kwestię, że program powoli się wypala. Ja też to zaobserwowałem. Ja bym jednak wyjaśnienie tej sytuacji widział nie tylko w tym, że liczba odpowiednich mieszkań maleje, choć faktycznie bardzo wielu deweloperów, którzy do tej pory w Krakowie sprzedawali mieszkania w cenie do 5340 zł – Wawel Service, Gant, Sol Invest i parę mniejszych firm – dzisiaj nie ma co sprzedawać. Tych mieszkań już właściwie nie ma, został głównie rynek wtórny. Drugą sprawą jest, że ze względu na to, iż dużo tych mieszkań zostało sprzedanych, zaczyna brakować mieszkań, a co za tym idzie deweloperzy i ludzie, którzy sprzedają mieszkania, nie chcą obniżać cen do tego poziomu. Wiele z tych mieszkań ma ceny niewiele większe – 5500-5700 zł, ale nie kwalifikują się już one do programu „Rodzina na swoim".
Natomiast najważniejszym, moim zdaniem, czynnikiem jest to, że banki systematycznie podnosiły marże kredytów z dopłatą. Wzór, zgodnie z którym wylicza się wartość opłaty, zakłada, że dopłata do kredytu będzie wynosiła połowę z WIBOR-u + 2 proc. marży, czyli na tę chwilę wynosiłaby 6,5 proc. dzielone przez 2, czyli ok. 3,25 proc. państwo dopłacało do każdego kredytu. Jeżeli realne oprocentowanie wynosiło 6 proc. to państwo dopłacało ponad połowę, czyli klient płacił jakieś 2,75 proc. Jeszcze w styczniu mieliśmy taką sytuację, że średnia marża kredytu „Rodzina na swoim" wynosiła 1,5 proc. W momencie, kiedy te marże skoczyły z 1,5 do 3,5-4 proc., klient nie płaci 2,75 proc., tylko 5 proc. Atrakcyjność tego systemu systematycznie spada, a my widzimy taką tendencje, że klienci przenoszą swoje zainteresowanie na kredyty walutowe, głównie w euro. Wzrost cen kredytów powoduje spadek zainteresowania tym segmentem [dopłaty rządowe – KRN.pl].
Aleksander Paszyński: Teraz dochodzimy do krytycznego momentu tego programu. Jeżeli liczba mieszkań na rynku wtórnym się drastycznie ogranicza, jeżeli rynek pierwotny jest tak naprawdę wykupiony, to co będzie dalej? Może deweloperzy będą się decydowali – abstrahując od ceny metra – na kolejne inwestycje, które by spełniały ten limit? Problem jest jednak z bankami. W tym momencie otrzymanie kredytu na inwestycję, która nie jest zaawansowana w 30 bądź 50 proc., jest praktycznie niemożliwe. W związku z tym prawdopodobnie czeka nas 1,5-2 lata takiej luki, gdzie ten program będzie martwym elementem.
Bartłomiej Burejza: Do tego dochodzi taka sytuacja, że kredyty walutowe są nadal trudno dostępne. Co w takim razie z cenami?
Szymon Jungiewicz (Dział Analiz Emmerson): Przez kilka ostatnich miesięcy mieliśmy do czynienia ze spadkami cen zarówno na rynku wtórnym, jak i pierwotnym. W ostatnim czasie zaobserwowaliśmy wyhamowanie tych spadków i stabilizację, jednak te firmy, które zainwestowały spore pieniądze w realizację projektów deweloperskich, mogą poczekać. Nie spuszczają cen, nie sprzedają mieszkań za wszelką cenę. Na rynku wtórnym też każdy właściciel, który nie jest zmuszony przez sytuację, nie jest skłonny szybko spuszczać ceny.
Jeżeli chodzi o to, czy na rynku pierwotnym są jeszcze dostępne mieszkania w programie „Rodzina na swoim", zrobiliśmy odpowiednie badania. Na rynku krakowskim jest 14 inwestycji, które kwalifikują się do tego programu. Według naszych obliczeń jest to ok. 500 mieszkań, co stanowi 8 proc. wszystkich mieszkań dostępnych na rynku pierwotnym.
Bartłomiej Burejza: Są to mieszkania w budowie czy już zbudowane?
Szymon Jungiewicz: Zarówno takie, jak i takie. Natomiast kluczowym pytaniem jest: co z cenami? Jesteśmy w takiej sytuacji, kiedy podaż na rynku pierwotnym z miesiąca na miesiąc w zasadzie rośnie.
Według naszych danych, jeżeli obecnie na rynku krakowskim oferta deweloperów obejmuje ponad 6000 mieszkań, to mieszkań gotowych do kupienia i wprowadzenia się jest ok. 2400. Podaż mieszkań utrzymuje się na wysokim poziomie na rynku pierwotnym, wręcz rośnie, natomiast banki podniosły swoje marże, koszt kredytu się zwiększył, a kredytobiorcy są postawieni w sytuacji niepewności o swoją przyszłość. Co prawda Polska jako jedyny kraj w Europie ma jeszcze wzrost gospodarczy, natomiast te prognozy wcale nie są takie pewne. Każdy potencjalny kredytobiorca jest bardziej ostrożny niż rok temu. W pierwszym półroczu obecnego roku rynek kredytowy dość istotnie się skurczył w porównaniu z rokiem ubiegłym.
W pierwszym półroczu zarejestrowano w Krakowie ponad 6000 mieszkań, czyli niemal tyle samo co w całym ubiegłym roku. Jest to rekordowa liczba na przestrzeni ostatnich 10 lat, a właściwie w całej historii rynku deweloperskiego w Krakowie.
Jeśli chodzi o ofertę deweloperów na rynku pierwotnym, to Kraków jest w tym momencie na drugim miejscu w Polsce. Według naszych danych w Warszawie jest obecnie 13 000 mieszkań w ofercie, a w Krakowie – ok. 6000. Spośród tych mieszkań w Krakowie ok. 2400 mieszkań to mieszkania gotowe do odbioru. Jest to też drugi wynik po Warszawie, wręcz można powiedzieć niewiele odbiegający od Warszawy.
Jeżeli chodzi o program „Rodzina na swoim", to w 2009 r. podpisano ok. 19 000 umów na łączną kwotę 3 200 mln zł. Widać, że w sierpniu udzielono takich kredytów zdecydowanie mniej niż w dwóch czy trzech poprzednich miesiącach. Można to tłumaczyć okresem wakacyjnym lub może jest to symptom wyprzedania oferty mieszkań tańszych.
Armand Podczerwiński: Zaskakujące jest, że liczba ofert, jakie posiadamy, faktycznie spada w ostatnim okresie, a ogólna liczba transakcji rośnie, tak jak liczba kredytów.
Konrad Mitręga: Proszę zauważyć, że jeżeli rośnie liczba transakcji, to zainteresowanie na rynku jest większe, a co za tym idzie, ci, którzy sprzedają, nie będą mieli powodów obniżania tej ceny.
Armand Podczerwiński: Mówiąc o oczekiwaniach klientów, mogę jednak powiedzieć, że nie zdarzyło nam się, żeby w ciągu ostatniego półtora roku klient zadzwonił z informacją, że chciałby cenę nieruchomości podnieść. W ostatnim czasie ceny się stabilizują, a klienci są skłonni je obniżyć.
Natomiast istotne jest to, że nowe nieruchomości, które przyjmujemy, są albo zbliżone cenowo do ceny średniej, albo droższe. W Krakowie, próg 5340 zł za m kw. jest niemalże progiem przełomowym do którego mamy 6,5 czy 7 proc. ofert. Natomiast wyżej, w przedziale od 5340 do 5700 zł jest dziura. Klienci albo weryfikują swoje oczekiwania i obniżają ceny do takiego poziomu, żeby ktoś mógł je sfinansować z programu „Rodzina na swoim", albo pozostaje przy cenie ofertowej. Próg bólu jest już coraz rzadziej przekraczany przez klientów.
Szymon Jungiewicz: Jeżeli chodzi o finansowanie programu „Rodzina na swoim", środki na ten rok są zapewnione. Natomiast ważną kwestią jest to, że to przecież nie jest jednorazowa dotacja. Dopłaty będą kontynuowane na przestrzeni 8 lat i im więcej kredytów będzie dofinansowanych, tym większe środki budżetowe trzeba będzie przeznaczać na ten cel. To jest taka samonapędzająca się kula śnieżna. W czasie wielkiej dziury budżetowej wcale nie jest powiedziane, że rząd będzie uważał za priorytet zwiększanie tej kuli.
Bartłomiej Burejza: Czy więc grozi nam, że w wyniku decyzji politycznych „Rodzina na swoim" zostanie zastopowana?
Aleksander Paszyński: Dochodziły do nas plotki, że nowelizacja budżetu w połowie roku miała obciąć te środki.
Konrad Mitręga: Większość banków, która pierwotnie miała umowy podpisane na program „Rodzina na swoim", to banki państwowe. Tych kilka banków kontrolowało rynek i nagle – jak jeden mąż – podniosły ceny. Nie chce tu rozsiewać teorii spiskowych, ale to wygląda tak, jakby program był za bardzo atrakcyjny, banki popodnosiły ceny, przez co program stracił na atrakcyjności, a co za tym idzie nie generuje dalszych kosztów dla budżetu, teraz i w przyszłości. Wszystko to dziwnie zbiegło się w czasie z dziurą budżetową.
Szymon Jungiewicz: Jeśli chodzi o wcześniejsze plany rządowe, to do września już zrealizowano zakładaną liczbę kredytów, a jeśli chodzi o kwotę, to liczba ta nawet ją przekroczyła, bo planowano początkowo jedynie 2,5 mld zł na ten cel.
Bartłomiej Burejza: Z drugiej strony można przypomnieć, że w sierpniu nowe banki weszły do programu, np. WBK. Czy to jakoś zmieni sytuację?
Konrad Mitręga: Problem w tym, że te banki mają wysokie wymagania, dotyczące m.in. wkładu własnego, a marże też nie są niskie. Nie będzie to więc duża konkurencja.
Bartłomiej Burejza: Wróćmy na chwilę do wskaźnika ogłaszanego przez wojewodów. Jest on obliczany w oparciu o koszty deweloperów, które jeszcze 2 lata temu były na bardzo wysokim poziomie, potem jednak spadły. Czy nie będzie tak, że wskaźnik zostanie obniżony?
Tytus Misiak: Faktem jest, że tanieją usługi budowlane oraz, w nieco mniejszym stopniu, materiały budowlane. Jednak, co warto zaznaczyć, nie wiemy, jak długo to potrwa, a gdy rynek mieszkaniowy się odbije, ponownie wzrosną koszty budów. Co do samego wskaźnika, proszę pamiętać, że jest on opracowywany na podstawie kosztów wybudowania inwestycji już zakończonych. Z racji tego, że proces inwestycyjny trwa 2-3 lata, obecnie oddawane mieszkania były budowane po wysokich cenach. Mamy przy tym nowy istotny czynnik wzrostu kosztów budowy. Mianowicie, miasto postanowiło budować infrastrukturę w oparciu o środki deweloperów i to jest podstawowe zagrożenie dla trzymania się poziomu cen związanych z realizacja inwestycji. Tego typu obciążenia mogą być 10-15-proc. Miasto uwalnia się od obowiązku spełnienia infrastruktury w otoczeniu osiedli. Do tego dochodzą rosnące koszty finansowania inwestycji.
Bartłomiej Burejza: Problemów z pieniędzmi nie mają tylko deweloperzy, ale i klienci. Niedługo minie rok odkąd mamy bardzo ciężką sytuację na rynku kredytowym. Co dalej, kiedy coś się zmieni?
Aleksander Paszyński: Niestety, oferta banków jest taka sama, jeśli nie gorsza niż pół roku temu. Powrotu do niskich marż nie będzie. To, co na pewno można zaliczyć na plus, to zdecydowanie większa przewidywalność banków. Na początku roku, składając wnioski klientom, można było rzucać monetą, sprawdzając, co z tego wyniknie. W tej chwili przewidywalność bankowa jest na tyle duża, że z 90-proc. prawdopodobieństwem można stwierdzić, jaka będzie decyzja banku i w jakim banku, jaki kredyt da się zrealizować. Jest to pozytywna oznaka na tym rynku.
Drugą rzeczą pozytywną jest to, że zaczyna się odkorkowywać czas procesu kredytowego. W pierwszych miesiącach br. nikt nie widział, który bank wyda decyzje, więc powszechne było, że składało się wniosek do 6-7 banków. Powodowało to zakorkowanie i brak wydolności działu analiz banków. Decyzje kredytowe zajmowały 3 miesiące. W tym momencie średnio trwa to 6-7 tygodni. Wracają również na rynek kredytów hipotecznych gracze, którzy pierwsi się z niego usunęli, np. Millenium, Lukas.
Problemem jest to, że idąc teraz do tego samego banku z różnymi lokalizacjami inwestycji można otrzymać różne decyzje. Do tej pory podstawą była zdolność kredytowa. W tej chwili równie ważna jest ocena inwestycji, ocena dewelopera i wszystkie rzeczy z tym związane.
Trend wzrostowy pokazuje, że zaczyna się coś dziać, klienci zaczynają kupować. Banki muszą się do tego w jakiś sposób dostosować, bo dane, jeśli chodzi o zagrożone kredyty konsumenckie, pokazują, że nie da się zbudować dobrego portfela kredytowego dla klientów indywidualnych w oparciu o pożyczki gotówkowe. To było lansowane na początku roku i okazało się mrzonką.
Bartłomiej Burejza: Jak wygląda sytuacja w Krakowie? Jaka jest średnia wysokość kredytu udzielanego na mieszkanie w Krakowie?
Konrad Mitręga: Z moich obserwacji z ostatnich kilku miesięcy wynika, że wysokość tych kredytów rośnie. To potwierdza moje wcześniejsze analizy, że ceny jednak się zatrzymają.
Jeżeli chodzi o Kraków, pojawili się klienci, których nie widziałem – inwestorzy, którzy chcą kupić mieszkanie po dobrej cenie po to, aby za 3-4 lata je sprzedać. To bardzo dobrze wróży dla tego rynku, bo ci ludzie przez ostatnie 2 lata w ogóle się tym rynkiem nie interesowali.
Teraz, gdy ceny się ustabilizują, będzie to sygnał dla banków, że można śmielej inwestować w nieruchomości. Druga sprawa to spadek cen walut. Proszę zwrócić uwagę, ile kredytów walutowych było udzielanych w poprzednich latach. W chwili, kiedy cena waluty skoczyła o 50 proc., rezerwy banku musiały być proporcjonalnie podniesione. Banki musiały zrobić to w czasie zaledwie kilku tygodni, stąd wstrzymanie akcji kredytowej. W sytuacji systematycznego spadku ceny walut banki mogą te pieniądze stopniowo uwalniać na rynek.
Jest rzeczywiście problem z koniecznością zaawansowania robót, w ciągu ostatnich 2-3 miesięcy ¾ banków wprowadziła wymóg 50-60-70 proc. zaawansowania robót, a co za tym idzie właściwie tylko nieruchomości gotowe będą możliwe do skredytowania. To też na pewno spowoduje zahamowanie spadków cen nieruchomości, bo nowe pozwolenia przynajmniej w połowie zostaną na papierze. Ci deweloperzy nie dostaną kredytów inwestycyjnych.
Bartłomiej Burejza: Czy można powiedzieć, że Kraków to miasto, które najbardziej doświadczyło kryzysu? Niektóre analizy na to wskazują.
Szymon Jungiewicz: Wysoki udział mieszkań gotowych na rynku wskazuje, że Kraków odczuł negatywne tendencje, ale nasycenie to nie to samo co kryzys, szczególnie że nie było wielu bankructw i tym podobnych sytuacji. Nie postawiłbym więc takiej tezy, że Kraków to miasto najbardziej dotknięte kryzysem.
Tytus Misiak: Jeżeli „kryzys” miałby polegać na tym, że najbezpieczniejszym zakupem mieszkania jest zakup mieszkania gotowego, to z punktu widzenia klienteli jest to bardzo dobry kryzys. Ten „kryzys” to przede wszystkim koniec ze sprzedawaniem na masową skalę mieszkań niezbudowanych.
W hossie rynek się przyzwyczaił do tego, że można było budować na niskim kapitale, szybko sprzedawać jeszcze w fazie budowy i mieć wysokie dochody. Młodzi deweloperzy wariowali, mieli za dużo pieniędzy.
Uważam, że w Polsce jest kryzys finansowy, natomiast nie przekłada się on na budownictwo. Widzieliśmy kryzys będąc w Barcelonie, gdzie były gotowe obiekty, które stały puste. Inwestycje były zatrzymane.
Bartłomiej Burejza: Na koniec proszę o przedstawienie krótkiej prognozy na temat tego, jaka sytuacja czeka nas w najbliższym roku.
Konrad Mitręga: Przewiduję, że kryzys potrwa w tej postaci 2 lata. Uważam jednak, że ceny przynajmniej się ustabilizują, a szacuję przynajmniej 10-proc. wzrost cen nieruchomości do końca następnego roku.
Tytus Misiak: Moje przewidywania są podobne. Myślę, że ceny będą szły w górę w granicach 5 proc. rocznie.
Armand Podczerwiński: Oceniam, że – jeżeli oczywiście nie wydarzy się jakąś kolejna katastrofa finansowa – na pewno tendencje będą wzrostowe. Będzie rosło zainteresowanie rynkiem wtórnym.
Aleksander Paszyński: Ja też myślę, że do końca roku będzie stabilizacyjna. Rok 2010 powinien przynieść parę procent wzrostu cen.
Szymon Jungiewicz: Chciałbym jednak polemizować z tymi opiniami. Podaż, która jest obecnie, nie zniknie szybko z rynku. Choć prawdą jest, że mieszkania najbardziej popularne – 2-pokojowe o atrakcyjnych cenach mogą je utrzymać. Natomiast widzę dużą presję na dalszą obniżkę cen mieszkań, tym bardziej że mimo wszystko nie jest tak, że nagle nic się nie buduje. Oczywiście, będzie spadek liczby mieszkań, ale pojawiają się sygnały o nowych inwestycjach, o rozpoczynanych projektach deweloperskich. Nie będzie tak, że nagle wytworzy się dziura. Szczególnie że konkurencja z rynku wtórnego będzie duża. Stawiałbym więc tezę, że przyszły rok będzie jeszcze rokiem stabilizacji, a nie wzrostów.
Bartłomiej Burejza: Dziękujemy za udział w dyskusji.
Źródło: KRN.pl | 2009-09-16
Czy ten artykuł był dla Ciebie interesujący?
powrót do listy artykułów
Komentarze (0)
Pokaż wszystkie komentarze (0)